piątek, 1 listopada 2013

Autostopem ku słonecznej przygodzie część 3 - Droga z Vieiry i z powrotem

Część I
Część II

Dzień VIII - 21.07

 Tego dnia znajomy Paula wysadził nas na jak to określił „dobrej wylotówce na  Lizbonę”, co się okazało dobra ona nie była gdyż dopiero po 3 godzinach pierwszy samochód jaki się dla nas zatrzymał powiedział nam, że tutaj na Lizbonę żadnych szans złapać nie mamy i wystarczyło, że podrzucił nas parę kilometrów dalej do Leirii, gdzie stamtąd złapaliśmy busika do Lizbony(Sintra) w 20 min.
Łapiemy na Lizbonę :)


 Początkowo mieliśmy wysiadać prosto w Lizbonie, ale jako że jednym z moich celów tej podróży było dojechanie do Cabo de Roca(czyli najdalej na zachód wysuniętego punktu Europy) postanowiłem, że skorzystamy z okazji i pojedziemy z naszym kierowcą aż do Sintry, czyli do punktu z którego do słynnej latarni jest „rzut beretem”.
 
Po opuszczeniu samochodu skierowaliśmy się w stronę miasta, dalej tradycyjnie do biura informacji turystycznej, a potem to już pojechałem sam autobusem do celu podróży.







Nic szczególnego, turystyczne miejsce, tabliczka informująca o koordynatach, ale ta świadomość że dotarłem na najdalej wysunięty na zachód punkt Europy(czyli dokładnie 3600 km od mojego domu) nie może się równać z niczym innym. To dowód na to, że wszystko w życiu jest możliwe!

Wracając natrafiłem jeszcze na grupę samotnie podróżujących od miesiąca w Portugalii polskich studentek, które serdecznie pozdrawiam!

Z Sintry złapaliśmy stopa prosto do centrum Lizbony…i tu taka mała rada dla wszystkich, którzy chcą podróżować „za jeden uśmiech”- jeżeli nie masz noclegu u hosta z couchsurfingu, bądź nie planujesz wydawać pieniędzy na hostel to po prostu nie pakuj się do dużego miasta, szczególnie pod wieczór, bo noc w stresie i zwiedzanie miasta z ciężkim plecakiem to niezbyt przyjemna sprawa.

Tak więc po zaaklimatyzowaniu się w nowym miejscu i odrzucaniu co chwilę propozycji kupna „haszysz?” przez marokańską mniejszość zostawiliśmy bagaże na dworcu(drogo, więc zrobiliśmy to tylko na 3 godzinny) i zrobiliśmy sobie krótki wieczorny spacerek po stolicy Portugalii, bardzo klimatycznej z resztą, ale też trochę brudnej i śmierdzącej.





Dopiero po odebraniu ze skrytki naszych plecaków zaczęliśmy zastanawiać się co dalej. Nie mamy noclegu ani u żadnego hosta, ani nie zamierzamy wydawać kasy na hostel, więc pozostaje całonocne koczowanie w centrum największego miasta Portugali. I tak jak prawdziwe żule wylądowaliśmy na ławce :).

Podczas tej nocy miałem pewną powodującą niemały dreszczyk sytuację. Mianowicie przyszła kolej na moją zmianę na pilnowanie, a partnerka poszła spać... powoli przysypiając rozbudził mnie nagle widok zbliżającego się w naszą stronę podejrzanego Pana. Jedną rękę miałem już przygotowaną na gazie, po zbliżeniu się ów człowieka,  spojrzałem się mu prosto w oczy jak dla potencjalnego napastnika, aż tu nagle ów „straszny” osobnik podarował mi tak po prostu kebaba… ciepłego, dobrego, świeżego kebaba. Kocham ludzi! I wierzę w karmę, wy też wierzcie, bo wiara to siła! :)

Dzień IX – 22.07

Dzień zaczęliśmy wcześniej, co by tu dużo nie mówić, nie chciało nam się spać(trudno tu było mówić o chęci spania w centrum miasta na ławce), więc o godz. 6 powoli drepczeliśmy z naszymi ciężkimi plecakami w poszukiwaniu wylotówki w stronę Faro.

Widzicie ten most?...Tam powinniśmy się znajdować :D

Jak się okazało, nie miało to być wcale łatwe, gdyż z Lizbony nie ma konkretnej wylotówki, a najlepiej dla nas byłoby dostać się na most Vasco da Gamma. Nie wiedząc gdzie dokładnie iść i krążąc po mieście dopiero po 4h (!) udało nam ustać w dobrym miejscu i po kolejnych 2 (!!!) złapać podwózkę ledwo co kilometr tylko na most na parking przy samej autostradzie.

Na początku odważnie ustaliśmy łapiąc stopa na samej autostradzie przy barierkach (ruch był duży, więc szansę były spore)…do czasu zjawienia się policji na motorach, która na szczęście nie wlepiła nam od razu mandatu tylko grzecznie zawróciła na parking, z którego zmuszony byłem skakać i gimnastykować się z tabliczką trzymając ją w górze, tak żeby samochody nas widziały z autostrady.

Nasz "rajski" parking a w tle Jezus z Rio :)

Powoli traciłem nadzieję, gdy nagle zatrzymał się samochód, trąbił i trąbił…. tak, to chyba do nas! Okazało się że złapaliśmy podwózkę prosto do Faro, czy mogliśmy trafić lepiej?
Po drodze oczywiście został nam postawiony obiad, a do obiadu tradycyjnie - lampka wina!

Jak się okazało nasz kierowca Tiago mieszkał w domku na tarasie z dostępem bezpośrednio do rzeki, mając przy tym plażę nad oceanem atlantyckim zaledwie 20 kroków od drzwi wejściowych i co najlepsze… tego dnia mogliśmy spać u niego, także z noclegiem nie było żadnego problemu.

I znowu plaaaża :)


Domek kierowcy




Zachodzik....

 Tej nocy przy piwie wspólnie z partnerką zadecydowaliśmy, że jutro wracamy do Leiri, a później razem z Paulem do Burgos i dalej łapiemy stopa do Polski. Decyzja ta była dla mnie trudna, gdyż bardzo zależało mi na odwiedzeniu południowej Hiszpanii (Sevilla, corrida i te sprawy), ale patrząc też na stres jaki przyszło mi znosić z moją kompanką pomyślałem sobie że może to i dobra decyzja, a tamte rejony zostawię sobie na później.  Jeszcze będzie mnóstwo okazji(chyba należę do tych osób które wolą samotne podróżowanie).

Dzień X – 23.07

Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Ale opuszczenie Faro nie okazało się wcale takie łatwe jak mogłoby się wydawać…

 Po złapaniu dosyć szybko pierwszego stopa na wylotówkę na nieszczęsną Lizbonę(znowu…) czekaliśmy ok. 4 godzin na kolejną. Powtórka z sytuacji bo kolejna podwózka to była znowu podwózka tylko i wyłącznie w celu wysadzenia nas w korzystniejszym do łapaniu miejscu… co zresztą wyszło dla nas na lepsze bo złapaliśmy parę Portugalczyka z uwaga Tajką, którzy mieli nas wysadzić znowu na wylocie na Lizbonę. Dowiedziałem się przy okazji podwózki, że autostop w Tajlandii jest bardzo popularny… zachęciło mnie to do sami wiecie czego… podróży stopem po Tajlandii!

Ale najpierw musiałem wrócić do domu, a więc musiałem złapać coś  w kierunku Lizbony.

Kolejne 7h nie było dla nas przychylne, bo staliśmy w słońcu bez cienia łapiąc przy autostradzie, czuliśmy się jak na pustyni, do tego w pewnym momencie skończyła nam się woda. Żyć nie umierać… No ale po jakimś czasie pewien miły nie umiejący mówić po innemu, jak po ojczystemu Portugalczyk wziął nas do swojego TIRa i podrzucił tylko do stacji benzynowej, gdyż miał pauzę.

Robiło się już ciemno, więc postanowiliśmy zostać na stacji i zanocować tutaj zastanawiając się jutro co dalej.
Fartem czy nie, ale ugadaliśmy się z TIRowcem który jedzie do Leiri jutro o 5 i może nas podrzucić, jakie to szczęście że nie wylądujemy w Lizbonie – pomyślałem sobie!

Dzień XI – 24.07

Jak powiedział, tak zrobił i już po godz. 12 byliśmy w Leiri, a stamtąd już tylko 20 km, charakterystyczny kościółek  i witamy z powrotem! A teraz trzeba się dowiedzieć gdzie mieszka Paulo, bo za żadne skarby choć mieszkaliśmy tam nie wiemy jak tam dojść …

Jak chcesz wiedzieć jak znalazłem mieszkanie Paulo to zajrzyj do części IV!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz