czwartek, 27 czerwca 2013

Początki kariery(miejmy nadzieję) przyszłego alpinisty




Mój upragniony kurs skałkowy rozpoczął się 15.06.2013 r. i trwał 6 dni. Wcześniej musiałem dojechać pociągiem do Krakowa, a stamtąd tramwajem i autobusem do Bolechowic. Podróż z Ełku do wsi, w której miałem kwaterę trwała w sumie ok. 10 godzin, czyli nie aż tak strasznie choć mogłoby być lepiej.

Dzień I - 15.06

Dochodzi godzina 10. Umówiony na tę porę parę minut przed czekam już na przyjazd instruktora. W głowie ciągle myślę o wspinaczce, o tym, że marzenia się spełniają i o tym że w końcu się dowiem jak to smakuje.
Po krótkiej chwili samotnego siedzenia moim oczom ukazuje się moja nowa koleżanka-kursantka Ania i jak się później okazało moja partnerka wspinaczkowa na okres trwania kursu. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, czerwonym busem podjechał instruktor, w tym samym momencie przed kwaterę wyszli Sandy i Konrad - chłopaki z Londynu. Po przydzieleniu przez instruktora uprzęży, kasków itd. zapakowaliśmy się do busa i po ok. 20 minutach jazdy byliśmy na miejscu. Mniej więcej tak wyglądał początek każdego dnia, wspinaczka trwała ok. 7h, a godzina rozpoczęcia była różna każdego kolejnego dnia.

Po szybkim pokazaniu nam przez instruktora i przećwiczeniu luzowania i wybierania liny od razu rzuciliśmy się w wir wspinaczki. Zaczęliśmy od wędki robiąc drogę po 2 razy, później robiliśmy te same drogi ale już bardziej skomplikowanie. Pierwsze użycie i wpięcie ekspresów nie było takie strasznie jak mi się wydawało. Później było już tylko łatwiej, do czasu kiedy samodzielnie trzeba było dojść do stanowiska i przełożyć linę, aby móc swobodnie zejść. "Ogrom" czynności tam na górze sprawiał całkiem spore problemy, dodatkowo trzeba było pamiętać o obciążaniu asekuracji. Dalej do godz. 18 na zmianę z partnerem prowadziliśmy już tylko coraz trudniejsze drogi dochodząc do poziomu III+ lub IV. Po skończonym dniu, wiedziałem już, że wybierając się na kurs skałkowy nie popełniłem błędu i nie mam czego żałować. Wieczorem razem ze znajomymi kursantami jak to często bywa nastąpiła integracja - czyli piwo i pizza!

Pierwszego dnia kursu nauczyliśmy się jak się okazało nie takich łatwych podstaw choć do ogarnięcia w jeden dzień. Jak założyć uprząż, podstawowy sprzęt do wspinaczki, węzeł ósemka, komendy: blok, wybierz, luz, wybieranie liny i jej luzowanie, blokowanie, zakładanie wędki, wspinaczka na wędkę i prowadząc z dolną asekuracją, klarowanie liny, wpinanie ekspresów i liny do nich - jednym słowem wszystko co jest potrzebne do wspinania w skałkach!

Dzień II - 16.06

Tego dnia ćwiczyliśmy umiejętności poznane wczoraj prowadząc drogi w pięknym rejonie Doliny Kobylańskiej. Z nowych rzeczy doszło nam tylko zakładanie sobie asekuracji na dole, w celu uniknięcia możliwej dźwigni i poszybowania w górę za sprawą odpadnięcia partnera. Drogi tego dnia były trudniejsze i wędrowały wyżej co bardzo mnie cieszyło. Dzień był upalny, co sprzyjało zrobienie ze mnie czerwonego wspinacza-raka.

Wchodząc do Doliny Kobylańskiej przed moimi oczami ukazał się jakże wspaniały widok Żabiego Konia
Od razu sobie pomyślałem - "Chcę na niego wejść! Pewnie musi być ciężko i trzeba być doświadczonym.". Jak się później okazało doświadczonym być nie trzeba, a i ciężko też nie jest, 6 dnia dane mi było tam wejść, jedyna różnica między innymi skałkami jest taka że prowadzi tam droga wielowyciągowa, a zjazd z tej skałki jest boski!
Piękna Dolina Kobylańska i Niepiękny ja : D
Dzień III - 17.06

Tego dnia również wybraliśmy się do Doliny Kobylańskiej, lecz w bardziej zalesione i troszkę mniej piękniejsze miejsce niż dnia poprzedniego. Dzisiejszy dzień był krótki i poprowadziliśmy tylko 2 drogi w celu przypomnienia, ale bez pomocy instruktora. Tego dnia zajęcia odbyły się w większości na ziemi. Nauczyliśmy się wbijać kostki, heksy i friendy co nie jest wcale takie łatwe, aby było bezpiecznie, problem może okazać się także znalezienie odpowiedniej ryski, chociaż myślę że po czasie praktyki problem z jej znalezieniem będzie coraz to mniejszy.

Instruktor pokazał nam również wiązanie wyblinki(czyli MAM AUTO) i co zrobić, kiedy dojdziemy do stanowiska, jak asekurować z góry partnera i jak przygotować się do zjazdu i jak zjeżdżać. Oprócz wyblinki, poznaliśmy jeszcze tzw. blokera oraz robienie i wpinanie lonży. Tego dnia trochę odpoczęliśmy sobie od całodziennego wspinania.

Dzień IV - 18.06

A tu kolega podczas zjazdu
Zjazdy, zjazdy, zjazdy! W tym samym miejscu co poprzednio Maciek jeszcze raz przypomniał nam na ziemi co zrobić po kolei po dojściu do stanowiska i ruszyliśmy przetestować umiejętności w praktyce.

Instruktor wdrapał się szybko na szczyt, aby pomagać nam zakładać stanowiska. Po wybraniu drogi pierwsza poprowadziła Ania, po dłuższym czasie w końcu wdrapała się na szczyt(ale boli szyja podczas asekuracji!). Zakładam buty, wchodzę ja, dopinam się do Ani, przekładamy linę i równie szybko jak wszedłem zjeżdżam na dół. Pierwszy zjazd - wrażenia nieziemskie. To jedna z lepszych rzeczy podczas całego procesu wspinaczki. Uczucie, że po prostu wisisz w powietrzu jest bezcenne :).

Czekam na partnerkę i już po chwili zmiana - tym razem prowadzę ja. Jestem już przy drzewie i mam zakładać stanowisko, do etapu "auta" idzie łatwo, ale później można się pogubić, gdyby nie Maciek to pewnie nie wiedziałbym co zrobić. Potem dochodzi Ania, zjeżdża, usuwam stanowisko i zjeżdżam ja. Proste? Z początku nie ale ze zjazdu na zjazd idzie coraz lepiej.

Dzień V - 19.06

To samo miejsce, lecz inna skała. Dzisiaj prowadzimy drogi nie ospitowane, czyli używając własnej głowy, umiejętności szukania odpowiednich rys i kostek :). Dla bezpieczeństwa, wcześniej instruktor przewiesza dla nas wędkę i przechodzimy do działania. Na pierwszą próbę tym razem idę ja, pierwsze kostki wbijam niepewnie, ale z czasem znajduję rysy szybciej i lepiej dobieram kostki, heksy, lub friendy. Zmieniamy i prowadzimy tak jeszcze kilka dróg. Później następuje zmiana partnerów w teamie. Ja z Sandym zabieramy się za drogę IV wykorzystując do podpinania ekspresów pętelki, natomiast Ania z Konradem ćwiczą pokonując drogę wbijanie kostek. Sandy prowadzi, jak się później okazało, szacun, bo droga jak na IV dla mnie była dosyć ciężka, w szczególności przy końcowym stanowisku. Cóż, jakoś nam się udało. Dzień zaliczony, satysfakcja z ukończenia jak na razie najcięższej drogi jest - to lubię!

Dzień VI - 20.06

Nadszedł ostatni dzień kursu, jestem już trochę zmęczony i powoli mi się nie chce, ale pociesza mnie fakt, że dzisiaj zmierzymy się z drogą wielowyciągową(co za tym idzie, zasmakujemy wspinaczki takiej, jaka ma miejsce w górach). Nasz cel to poprzednio pokazany na zdjęciu dnia II Żabi Koń, cieszę się. Przed ruszeniem w wspin instruktor tłumaczy nam różnice między dochodzeniem do stanowiska na drodze wielowyciągowej, jest to tylko nie zakładanie lonży, a zakładanie sobie auta. I to tyle! Potem zamiana przyrządów, wymiana sprzętu i prowadzi wcześniej asekurujący partner. Nic prostszego!

Droga nie sprawiała nam wszystkim szczególnych problemów. Pokonujemy ją wszyscy dosyć sprawnie, pod czujnym okiem Maćka staramy się nie popełniać za wielu błędów i udaje się to nam, a w szczególności mi, bo mam tendencje do nieuwagi i częstych małych błędów. Tym razem obyło się bez nich :)

Na szczycie asekurujemy i czekamy na swoich partnerów :)
Zjazd na drodze wielowyciągowej też się trochę różni choć niewiele. Zjeżdżałem pierwszy, kiedy byłem już przy stanowisku podpiąłem się lonżą, ustałem na półkę poczym zabezpieczyłem linę ekspresem przed ucieczką. Poczekałem na Anię, przełożyliśmy linę, zrzuciliśmy ją i znowu zjechałem pierwszy. Najlepszy zjazd do tej pory! Po krótkim odpoczynku Maciek pokazał nam jeszcze prusikowanie, zakładnie własnych stanowisk, np. typu "V", półwyblinkę, wciąganie i opuszczanie partnera czyli autoratownictwo.

Po ostatnim dniu skoczyliśmy jeszcze do paru na piwo, omówiliśmy kurs, dostaliśmy dyplom i hej" kurs ukończony, witaj wspinaczkowy świecie! Droga do kursu taternickiego otwarta, ale czy będę go robił, zobaczymy, na pewno nie w tym roku tak jak planowałem :). Teraz tylko muszę szukać sobie partnera i jeździć się wspinać...może ktoś chętny?

Podsumowanie

Nie będzie kosztów podróży, noclegów i tak dalej, bo nie była to typowa podróż, lecz kurs skałkowy, który kosztował mnie 700 zł, który kupiłem w szkole ADUR i z którego jestem cholernie zadowolony.

Kurs skałkowy okazał się wcale nie taki prosty jak sądziłem. Zaczynając wspinaczkę od absolutnego zera, dowiedziałem się cholernie dużo i na prawdę było warto. Przekonałem się, że wspinaczka wcale nie jest taka romantyczna, a właściwie to na to tam nie ma miejsca. Wspinaczka to sport i to wymagający sport, jeden mały błąd i można się pożegnać z życiem, trzeba być bardzo rozważnym i myśleć, a na romantyczność i nostalgię może przyjść czas na szczycie, choć jej też nie za dużo ;).

Przemyślałem też sobie sprawę kursu taternickiego, na który tak bardzo chciałem iść. Czy to zrobię...raczej nie, wolę przeznaczyć kasę na szpej, znaleźć sobie partnera i jeździć w góry, oczywiście z rozwagą, ale próbując się wspinać, wspinać i jeszcze raz wspinać, bo praktyka czyni mistrza. Kurs skałkowy dał mi wiele przydatnej w górach wiedzy, właściwie to do samej wspinaczki wystarczy, a rzeczy dodatkowych nauczę się w praktyce :).

Jeśli ktoś jeszcze myśli nad wybraniem się na kurs skałkowy - to niech nie myśli, tylko jedzie! Miej marzenia i je spełniaj.