czwartek, 28 listopada 2013

Wyżej w Polsce się już nie da – czyli krótki wypad na Rysy



31 sierpnia, końcówka wakacji. Większość moich rówieśników, szykuje już plecaki, pakuje książki i powoli godzi się z myślą powrotu do szkoły w przeciągu kilku dni. Jednak ja nie daję się tak szybko złapać w sidła obowiązkowi edukacji szkolnej i tego dnia jadę pociągiem do Zakopanego. Muszę wyrównać rachunki z pewnym szczytem, który nie pozwolił mi wejść na siebie rok temu.

 
A za tymi szarymi szczytami Dolina Pięciu Stawów...
  O godzinie 18 wysiadam na zakopiańskim dworcu i zaraz po zrobieniu szybkich zakupów na weekend pakuję się do busa jadącego na Morskie Oko. Potem mała rozgrzewka przed jutrem na dojście do mojego ukochanego schroniska w Roztoce i o 20 jestem na miejscu. Jutro zamierzam zdobyć Rysy, moje dziecięce marzenie, które teraz wydaje się takie proste. Jednak cel trzeba osiągnąć, niezależnie jak łatwy on by teraz nie był to jednak kiedyś miałem o nim inne wyobrażenie.

Wychodząc o godzinie 7 ze schroniska wiedziałem już że pogoda nie zapowiada się na najlepszą. Ciemne chmury powoli przewalają się od rana między tatrzańskimi szczytami, a temperatura także nie rozpieszcza. Jak widać jesień postanowiła zjawić się punktualnie 1 września.

Czarny Staw pod Rysami, czyli początek szlaku na Rysy

Kazalnica - ...Oskar jeszcze nie teraz :)
2 godzinny później byłem już nad Czarnym Stawem pod Rysami, aby kiedy już go minę, o 10, doświadczyć srogiego i zimnego deszczu, który towarzyszył mi już potem do końca mej wycieczki.

Słabo widoczny szlak, widoczność na 5 metrów(mgła, a raczej chmura). Idąc w takich warunkach powoli odczuwałem narastające zimno i wodę, która przechodzi przez moją „nieprzemakalną” kurtkę. 
Warunki były koszmarne… 


Chmury chciały mnie pożreć :)
 Idąc tak i skupiając się na każdym kroku, aby nie osunąć się po śliskich kamieniach, nawet nie zauważyłem że jestem już na szczycie… To już? Widoki ponoć piękne, tylko szkoda że dzisiaj się nie ujawniają, obiecuję sobie, że kiedyś jeszcze tu wejdę, ale tym razem przy dobrej widoczności. A jak mnie przywitano samym szczycie? Śniegiem i temperaturą 0 stopni, a kiedy schodziłem słowacką stroną do schroniska Chaty pod Rysami, nawet gradem… witamy w jesiennych Tatrach.

Szczyt zdobyty
 Po wypiciu najlepszej herbatki w Wysokich Tatrach, przemarznięty( z niezłymi drgawkami) kierowałem się w dół, znaną mi już z poprzedniego roku słowacką trasą na stacje, z której odjadę do Starego Smokowca o której zjawiam się ok. godz. 14.

Będąc na miejscu, przypomniało mi się, że żeby móc legalnie pojechać do Smokowca, muszę kupić bilet Popradske Pleso – Stary Smokowiec, właśnie na stacji do której się udaję gdyż na obecniej, nie ma czegoś takiego jak kasa biletowa(a przynajmniej nie we wrześniu). No nic… znowu trzeba wracać na gapę.

Potem przesiadka do autobusu na Łysą Polanę… mam szczęście bo akurat ten właściwy zaraz odjeżdża a następny byłby za 3h… nie wytrzymałbym tyle. W autobusie z przemarznięcia cały dygotałem, kierowca patrzył się na mnie jak na ćpuna, nie dziwie się, bo tak mogłem wyglądać… wszyscy w T-Shirtach, klima w autobusie włączona, a ja… koszulka, bluza, kurtka i dziwny wyraz twarzy + drganie całego ciała.

O 16 jestem na Łysej Polanie… jeszcze tylko kupuję moje ulubione słowackie piwo – Koźlaka, na uczczenie mojego dzisiejszego małego sukcesu wieczorem w ciepłym schronisku i powoli zmierzam do schroniska marząc o ciepłym prysznicu i pierogach z kapustą i grzybami…

sobota, 9 listopada 2013

Autostopem ku słonecznej przygodzie część 5 - Koniec Tripa + Podsumowanie(kosztorys)




Dzień XIX, XX, XXI, XXII – 1, 2, 3, 4.08

Czas, który spędziłem w Hamburgu to były bardziej rodzinne dni. Wujka nie widziałem 2 lata :).
Z ciekawszych rzeczy to po raz kolejny już pojechałem sobie pospacerować się po centrum mojego ulubionego miasta – Hamburga, no i raz udało nam się w weekend skoczyć nad niemiecki Bałtyk. Swoją drogą, woda na plaży, na której byłem (Neustadt in Holstein) była o wiele cieplejsza niż ta w Atlantyku od brzegów Vieiry. Temperaturą mogła być też porównywalna do tej z San Sebastian, a na pewno była cieplejsza od wody w Faro! Bałtyk rządzi :D.

Hamburg - Po prostu wolne miasto :D





Nie ma to jak parada równości... :P

Jest i Bałtyk


Dzień XXIII, XXIV, XXV – 5, 6, 7.08

W międzyczasie, kiedy byłem w Hamburgu i przy tym korzystając z okazji, że jestem blisko Szczecina oraz wracam do Polski umówiłem się z koleżanką że do niej wpadnę na parę dni.

W tym celu w poniedziałek 5.08 ciocia podrzuciła mnie na parking TIRów. Próbowałem łapać i pytać się już od godz 7. Każdy kierowca mówił, że wszyscy jadą dopiero po południu.

I tak też się stało, bo stopa złapałem dopiero po 7h, bo o godz. 13! TIR ten jechał do Bydgoszczy, a jechał nim Polak, spoko gość po 40 :). Opowiedziałem mu trochę o moim tripie, pogadaliśmy o życiu i o mentalności Polaków i po ok. 5-6h, pod wieczór, byłem już wysadzany na stacji benzynowej „przy burdelu” w Szczecinie, gdzie czekały na mnie koleżanki xD. Potem dojeżdżałem kolejną godzinę tramwajami do jej mieszkania i po ogarnięciu się wyszliśmy na miasto razem z jej znajomymi. A że akurat w Szczecinie był ostatni dzień The Tall Ships Races, to skorzystałem z okazji i pooglądałem sobie najsłynniejsze żaglowce Polski oraz świata. Niestety, zdjęć nie porobiłem, bo tak wyszło :P

A w rękach w końcu polski Żubr :D

 Potem poszliśmy do baru, kolejny i kolejny dzień też się bawiliśmy i po tak owocnym spędzeniu czasu postanowiłem wracać i zrobić rodzicom niespodziankę.


Dzień XXVI – 8.08

Ale tym razem nie na stopa, bo byłem trochę już tym zmęczony no i chciałem spokojne dojechać sobie do domu… no ale bez przygód odbyć się nie mogło!

Była ok. 17 po południu. Byliśmy już pod Olsztynem. Miałem jeszcze do domu ok. 3,5h spokojnej jazdy, gdy nagle pociąg ustał. Zdezorientowani pasażerowie łącznie ze mną siedzieli i nie wiedzieli co mają począć, gdy zjawił się konduktor zawiadamiając wszystkich, że po wczorajszej burzy jest drzewo na trakcji i pociąg nie pojedzie dalej. Postój minimum 60 min. Nauczony wcześniejszym doświadczeniem z trakcją właśnie, wiem że te 60 min to tak naprawdę minimum 120 minut, a to może przerodzić się nawet do 4h, więc nie postanowiłem siedzieć jak kołek i chcąc być jak najszybciej w domu opuściłem w szczerym polu pociąg relacji Szczecin-Białystok.

Przy wąskiej i małej drodze zauważyłem dwie dziewczyny. Zapytałem się ich czy też nie łapią stopa, chcąc się może do nich podłączyć, lub chociaż upewnić się, że nie będę im przeszkadzał i ustanę sobie jak coś troszkę dalej z tyłu. Jak się okazało dziewczyny czekają na ojca jednej z dziewczyn, który zawozi je do Olsztyna i mogę się zabrać z nimi!

Ojciec tej dziewczyny zawiózł mnie pod dworzec PKP w Olsztynie, poczekałem ok. godz. i miałem pociąg regionalny do Ełku i na tym samym bilecie wróciłem do mojego miasta bez problemów o 23 będąc w domu.
Kiedy wracałem ok. godz. 21 zadzwonili do mnie rodzice, co tam u mnie i kiedy zamierzam wracać, odpowiedziałem że na razie siedzę w pociągu do Międzyzdrojów i jedziemy ze znajomą na biwak nad morze… Wyobraźcie sobie jakie było ich zdziwienie, gdy po prawie miesiącu zobaczyli mnie niespodziewanie w drzwiach 2 godziny później :).

Podsumowanie(kosztorys)



Ilość dni 26
Ilość stopów
33
Ilość noclegów na dziko
7
Ilość noclegów w domu
17
Ilość przejechanych kilometrów
8514
Ilość przejechanych kilometrów autostopem
7241
Ilość przejechanych kilometrów pociągami
- 1383

Jeśli chodzi o podsumowanie bardziej refleksyjno-filozoficzne i odpowiedź na pytanie czy warto to znajdziecie ja na moim drugim rozwojowym blogu klikając TUTAJ. Znajdziecie tam też mój filmik z tripa.

Transport

Bilet PKP Ełk – Wrocław – ok. 10 euro
Pociąg San Sebastian – Irun – 1,60 euro
Bilet PKP Szczecin – Ełk – ok. 10 euro

Noclegi


0 euro(gościnność innych, na dziko + znajomi i rodzina :P )

Wyżywienie

Przed podróżą – ok. 10 euro – Chleb, Konserwa, 2 pasztety, jakiś dżemik + parę innych rzeczy o których nie pamiętam kupionych w biedronce
W podróży - Ok. 90 euro – żywność na zachodzie Europy jest dosyć droga, postawiłem na kupowanie chleba tostowego i robieniu sobie kanapek z dżemem, pasztetem czy czymkolwiek innym. Czasami kupowałem sobie jakieś piwka, które nie są specjalnie drogie (ceny za piwo małe ok. 30 centów, większe euro), w Portugalii wino (2 euro). Nie jadałem w barach. Pierwsze pieniądze jakie w ogóle wydałem to było właśnie piwko na plaży w San Sebastian, a chleb miałem jeszcze z Polski także jedzenia nie musiałem kupować :). Ogólnie to mało się je na takich tripach, bo się nie chce, więc z tym problemu nie ma. Wykwintniejsze obiady jadałem tylko i wyłącznie dzięki gościnności innych, także trzeba się przyzwyczaić to takiego jakby to powiedzieć – średnio jedzenie przez większość trwania podróży.

Inne wydatki

5 euro – prezenty dla fajnych kierowców, czy gospodarzy, w postaci pocztówek kupionych jeszcze w Ełku no i mały prezencik dla siostry.
2 euro – schowek bagażu w Lizbonie

Całość

Z tego co widać wychodzi ok. 140 euro, czyli jak na tamten dosyć wysoki kurs 1 euro = 4,35 zł, na polskie złotówki taki prawie miesięczny trip kosztował mnie 600 zł. Możliwe że można wydać mniej(wersja jeszcze bardziej extreme od mojej), możliwe że można wydać więcej. Patrząc z perspektywy czasu teraz wydał bym pewnie więcej nie oszczędzając już tak na tych noclegach w mieście, żeby nie spać po ławkach w ostateczności :).

To ile wydałem wiążę się też z tym jakich dobrych ludzi na swojej drodze spotkałem, żebym podsumowałem te wszystkie obiady, czy piwa, które mi postawiono np. chodząc do klubu w Vieirze, pewnie bym się przestraszył… . Jeśli chcecie bardziej luksusowo niż ja, i przy tym też fajnie i z przygodami i w miarę tanio, to myślę że 300 euro było by super wystarczającą sumą.


niedziela, 3 listopada 2013

Autostopem ku słonecznej przygodzie część 4 - Powrót do...Niemiec?




Kontynuacja dnia XI…

Jak znaleźć dom Paula? To było dopiero pytanie za 100 punktów! Pamiętasz jeszcze kawiarnie, o której wspominałem w części 2 wpisu tej przygody, w której to Paulo witał się zawzięcie ze swoim przyjacielem? Tak się złożyło, że znajdowaliśmy się w centrum Vieira de Leiria, a tam właśnie była ów kawiarnia. Do głowy wpadł mi pomysł  żeby zapytać się miłego Pana o miejsce zamieszkania naszego przyjaciela, tak też zrobiłem. Jak się okazało ów miły Pan nie mówił po angielsku, więc na chłopski rozum wyraźnie zaznaczając wytłumaczyłem mu o co mi chodzi:
- Hola!
- Hola!
- Do you know where Paulo lives, because we just back to him and we don’t remember where he and his family live?
- Yyyy?
(uśmiech na twarzy)
- YO SOY UN AMIGO DE PAULO, AMIGO, PAULO, MI(tu wskazuję na siebie)
- Si, Si (i znowu ten uśmiech)
- DONDE( po hiszp. "gdzie")…yyyy…PAULO HOME, HAUSE?!(tu wyszła moja znajomość hiszpańskiego :P)
- Aaaaa (i w końcu mina zrozumienia), come!

Pan z kawiarni zamknął swoją kawiarnie specjalnie, aby mi pokazać gdzie mieszka Paulo, do tego zapewnił mi przejażdżkę motorem, gdyż wręczył mi do ręki kask i kazał zapakować się do tyłu.

Po krótkiej wycieczce objazdowej podziękowałem Panu za pokazanie mi miejsca zamieszania mojego dawnego gospodarza (tacy właśnie są Portugalczycy, czyli bardzo pomocni, jak nie wiesz gdzie coś jest to zaprowadzą Ciebie za rękę, choćby nie wiem jak byli zajęci) i udaliśmy się już razem do jego mieszkania, które znajdowało się bardzo blisko centrum.

Paulo wiedział o naszym powrocie, gdyż zapytaliśmy się go czy możemy wrócić a później udać się z nim do Burgos jeszcze będąc w Faro, kiedy wpadł nam do głowy ten pomysł, ale jego rodzina o niczym nie wiedziała, więc wyobraźcie sobie minę zdziwienia, kiedy jego syn wystawiając głowę przez okno żeby zobaczyć kto dzwoni dzwonkiem do drzwi zobaczył… nas :D.

Powitaliśmy się ponownie z całą rodziną i tego dnia ruszyliśmy jeszcze na naszą ulubioną plażę…

Dzień XII – 25.07

Dzień wcześniej umówiliśmy się na godzinę 11 z Victorem (przypominam, że to był czwartek, a Paulo wracał na weekend po pracy dopiero jutro wieczorem), z którym mieliśmy pojechać do niedaleko położonego turystycznego, ale jakże ładnego dla oka Nazaré, w którym to są rekordowej wysokości fale, raj dla surferów.

 
Miasteczko widziane z góry


Plaża...

Dzień można zaliczyć do udanych i na pewno w pewien sposób wyjątkowych, gdyż raczej sami byśmy tak nie dotarli.
Dzień XIII – 26.07
Był piątek, dzień powrotu Paulo, więc tego dnia postanowiłem w zamian za gościnę ugotować obiad dla całej rodzinki. Wcześniej dzień zaczęliśmy od byczenia się na plaży, póżniej na ok. godz. 17 zrobiłem pyszne włoskie spaghetti (miał być polski obiad, ale jako że bałem się że schrzanię schabowe, wolałem nie ryzykować), do obiadu podaliśmy kupione wcześniej wino i tak powitaliśmy Paula, jedząc wspólnie z nim i jego rodziną obiad. A w nocy, jak to tydzień temu udaliśmy się do klubów…
 
Dzień XIV, XV, XVI – 27, 28, 29.07
Sobotę i niedzielę spędziliśmy podobnie jak tydzień temu, czyli leniuchując i bawiąc się, ale w niedzielę w nocy(przed naszym porannym poniedziałkowym wyjazdem z Paulem do Burgos) dało się odczuć niecodzienną atmosferę. Jednymi słowy zżyliśmy się z tą portugalską rodzinką, były płacze, dali nam nawet w prezencie koszulki, żal było ich opuszczać, ale obiecałem im, że kiedyś na pewno ich odwiedzę, ale nie wiem dokładnie kiedy i raczej nie prędko, a na razie pozostaje mi wysłać im w prezencie za to wszystko co dla mnie zrobili wielką paczkę z prezentami.

 
Ostatnie spojrzenie na Ocean...






W poniedziałek o 3 rano wyjechaliśmy do Burgos, po 7h dotarliśmy na miejsce. Paulo ze swoim kolegą udali się do pracy, a my zostaliśmy w ich mieszkaniu odsypiając podróż.
Wieczorem udaliśmy się wspólnie na miasto, piwko, zjadłem sobie tapas w hiszpańskim barze(czyli to chciałem od zawsze zrobić), a potem udałem się w błogi sen… myślami wyobrażając sobie męczącą tułaczkę, która czeka mnie z powrotem do Polski…



W hiszpańskich barach istnieje zalezność, że im więcej chusteczek na ziemi tym w barze jest lepsze jedzenie :)


Spacerek po Burgos... :D

Dzień XVII – 30.07
O godz. 8 Paulo podrzucił nas na wylot w stronę Irunu(granicy hiszpańsko-francuskiej) i tym razem już ostatecznie rozstaliśmy się z nim.
Z naszego miejsca łapania można było zauważyć wielu pielgrzymów, gdyż widzieliśmy stamtąd szlak Camino de Santiago(możliwe, że i kiedyś ja go przejdę).
I znowu po 3h stania(można by się przyzwyczaić do tak długiego czekania) złapaliśmy sympatycznego Hiszpana, który przewoził chyba ryby(śmierdziało z jego samochodu jak cholera) i podrzuciła nas tylko 30 km. Jak się okazało, miejsce do którego nas podrzucił lepszym okazać się nie mogło…
Po drugiej stronie stacji benzynowej, po której wysadził nas Hiszpan wypatrzyliśmy polskiego TIRa. Nie zastanawiając się zbytnio i nie robiąc sobie nadziei(myślałem że ów TIR jedzie w przeciwnym kierunku niż Polska) zapytałem się dwóch Panów gdzie jadą, okazało się, że do Polski, do Warszawy! Niestety ucieszyłem się zbyt szybko, gdyż nie bardzo byli chętni nas wziąć tłumacząc się, że nie można brać więcej niż 1 pasażera a ich było dwóch(czy ja tego gdzieś już nie słyszałem?).
Smutny wróciłem na stację po przeciwnej stronie próbując złapać coś z tabliczką z napisem Irun.
Nagle usłyszałem gwizd i wołanie… tak, to do nas, jednak kierowcy się rozmyślili i wracamy z nimi do Polski!

 
Sweet focia w TIRze zawsze spoko
Mieliśmy ogromne szczęście, gdyż kierowcy zmieniali się i jechaliśmy bez przerwy aż 16h zajeżdżając następnego dnia nad ranem do Holandii. Wykorzystując moje położenie postanowiłem, że zajadę do mojego wujka do Hamburga, ale już sam (kierowcy byli spoko, więc samotny powrót mojej koleżanki z nimi do Polski był bezpieczny).
Tak w ogóle to to był mój pojedynczy stop złapany na najdłuższy dystans, który przejechałem jednorazowo – 1385 km.
  
 Dzień XVIII – 31.07
Na parkingu w Holandii było zimno, bardzo zimno więc musiałem zmienić moje krótkie spodenki na coś bardziej nadającego się na północne obszary Europy. Przeszedłem się po parkingu w celu zorientowania się kto tu może jechać do Hamburga, albo chociaż w kierunku i jak się okazało, kierowca który zaparkował przed nami jechał prosto tam i zaraz odjeżdżał! Chwyciłem więc za swój ciężki plecak(nigdy więcej czegoś tak dużego i ciężkiego to ja nie wezmę, samobójstwo) i wskoczyłem do TIRa, którego kierowcą okazał się Mołdawianin, mieszkający w Portugalii, mówiący trochę po polsku, także dogadać się nie było problemu. Poopowiadał mi trochę o swoim małym kraju między Rosją a Ukrainą i nim się nie obejrzałem(podróż była szybka i przyjemna, spędzona w miłej atmosferze) wjeżdżałem już do Hamburga… wspomnienia sprzed 2 latach od ostatniego tam pobytu wróciły…
Kierowca przed wysadzeniem mnie dał mi jeszcze zadzwonić do wujka (przypominam że cały czas miałem zepsuty telefon) podając mi adres, gdzie dokładnie znajduje się firma, do której towar zawieść ma kierowca. Po dotarciu na miejsce pozostało mi na niego poczekać…



Zapraszam do lektury ostatniego już wpisu z całym kosztorysem tej wycieczki!