piątek, 18 października 2013

Autostopem ku słonecznej przygodzie część 2 - I LOVE PORTUGAL!

 Jeżeli nie czytałeś to zajrzyj do części I!

Dzień IV - 17.07



...Ocean Atlantycki!. Szybki zbieg na zaludnioną od turystów plażę, rzut plecaków i głęboki nur do gorącej jak w domowej wannie wody...tego mi było trzeba, relaksu po parodniowej tułaczce :).


Joł!


Czas ustalić szybki plan..co teraz? Nie mamy gdzie spać(jeśli jeździcie w takie autostopowe tripy to polecam wcześniej ogarnąć nocleg na couchsurfingu, lub spać w hostelu żeby nie znaleźć się w takiej sytuacji)...to śpimy na plaży! Wszystko pięknie, ładnie, tylko nie tak kolorowo jak można by się było spodziewać. Plaża jest położona w centrum miasta, dookoła pijaństwo i zabawa, do tego nie wiem czy takie spanie na plaży w ogóle jest legalne...no nic, przekonamy się!

Noc na plaży...marzenie spełnione :)


Po nie tak ciepłej jak można by się było spodziewać nocy(nawet po paru wypitych San Miquelach ;)) i rozmowach o życiu postanawiamy po paru godzinach „byczenia się” na plaży opuścić San Sebastian i ruszyć do Lizbony. Co się okazuje „byczenie się” w moim przypadku oznacza bieganie przez ok. 3-4h po mieście próbując załatwić sprawę z zepsutym telefonem (cokolwiek – kupić nowy, kupić kartę, jakoś z rodziną trzeba się kontaktować) co wcale nie okazuję się takie łatwe w kraju, w którym ludzie po angielsku lubić nie umieją bądź nie lubią a moja znajomość hiszpańskiego praktycznie ogranicza się do słowa „Hola” i paru innych słówek :P. W skrócie:
-Idę do informacji turystycznej w celu dowiedzenia się gdzie mogę kupić tani telefon(tylko tu znali angielski),
-Szukam wyznaczonych na mapie sklepów,
-Kupuję telefon tak abym mógł włożyć moją polską kartę Orange, nie działa, więc kupuję hiszpańską kartę Orange,
-Nie mogę wykonać połączenia międzynarodowego,  idę więc do salonu Orange, w którym próbuję wykupić pakiety międzynarodowe bądź cokolwiek innego co pozwoli mi skontaktować się z Polską. „Kali jeść, Kali pić” Pani zrozumiała o co mi chodzi, ale nie potrafi mi pomóc,
-Wracam do informacji turystycznej, dowiaduję się gdzie mogę kupić kartę międzynarodową,
-Odnajduję sklep, kupuję kartę, wkładam… i NIE DZIAŁA, oddaję kartę,
-Zrezygnowany idę oddać telefon, Pana, który mnie wcześniej obsługiwał nie ma w sklepie, ma przerwę, pytam się za ile będę mógł go zastać – nie wiadomo(a przypominam że koleżanka cały czas leży i pilnuje plecaków na zatłoczonej plaży),
-Po godzinnie czekania Pan się zjawia, po półgodzinnym tłumaczeniu w końcu rozumie o co mi chodzi, telefonu nie zwracam, co się okazuję, żebym mógł wykonać połączenie międzynarodowe wystarczyło doładować kartę o 5 euro więcej i to wszystko!(dlaczego panie w salonie Orange mi tego nie mogły powiedzieć?...).
Jak widać sprawy telekomunikacyjne to bardzo pogmatwana sprawa w obcym kraju, którego języka nie znasz a chcesz coś ustalić. Polecam brać 2 telefony na tego typu podróż, a już na pewno nie brać albo bardzo uważać na smartfona!

Hiszpańska kolej...co by nie mówić to lepsza niż Polska ale to chyba nie wymaga komentarza ;)

Idąc za radami z hitchwiki z San Sebastian udajemy się pociągiem do Irunu(granica hiszpańsko-francuska - duży przepływ TIRów jadących w kierunku całego Półwyspu Iberyjskiego), pytamy się gdzie jest przejście graniczne, co się okazuje nie ma typowo takiego gdzie moglibyśmy jako piesi legalnie być i łapać, wszyscy pytani uważają że zrobiliśmy błąd wracając się do Irunu.
Znalezienie odpowiedniej drogi w kierunku południowym sprawia nam problem, tak samo jak jakiegoś parkingu czy czegokolwiek co mogłoby nam pomóc jechać dalej. Skutek – po 6h łapania łapiemy Niemca, który jedzie do Pampeluny, wysadza nas na jakiejś stacji, łapiemy kolejną osobówkę i tym sposobem znajdujemy się w małej miejscowości (Tolose) przy małej, pustej stacji benzynowej, gdzie jedzie jeden samochód na 20 min(nie dziwo, było po północy), postanowiliśmy się nie poddawać i złapać nawet wtedy zmęczeni, źli i głodni cokolwiek. O 2 w nocy zatrzymał się kierowca, który zaproponował nam nocleg, zdziwieni zgadzamy się i chyba po raz pierwszy zaznajemy magii podróży i życzliwości ludzi.
Po całym dniu zajechaliśmy ledwo parę kilometrów od San Sebastian… stresujący dzień.

A klimat podczas łapania tego ostatniego stopa jak z filmu grozy...wiecie, migające światła na małej stacji benzynowej, pustka, itp.
 
Dzień V – 18.07

Średnio wyspani, ale przynajmniej śpiąc w łóżkach o 7 rano rozstajemy się z naszym baskijskim gospodarzem, który podwozi nas jeszcze na stację benzynową.
2 stopy i jesteśmy w Burgos, tam na stacji 2 podejrzanie wyglądających i śmierdzących (fu) młodych Portugalczyków proponuję nam podwózkę gdzieś do Portugalii, niedokładnie ich rozumiemy, gdyż nie umieją mówić po angielsku. Początkowo myślimy, że jadą do Lizbony, składa się super, więc po namyśle wsiadamy.
Podróż nie była zbyt bezpieczna i szybka, kierowca kręcił papierosy jednocześnie jadąc, do tego ich rzęch jechał po autostradzie w granicach 80-90 km/h co nie było dobrym wynikiem. Z lekką adrenaliną jakoś dotarliśmy do granicy hiszpańsko-portugalskiej (i jak się okazało tu się rozstaliśmy, gdyż właśnie tutaj mieli nas wyrzucić, oni nie jechali w kierunku Lizbony), która była bardziej przejrzysta niż ta z dnia poprzedniego :P. 

Trochę odpoczywając, trochę siedząc i nie wiedząc co robić dalej usiedliśmy przy stoliku i siedzieliśmy w ciszy. Kiedy nagle podszedł do nas pewien uśmiechnięty, niski Portugalczyk i zapytał się nas „Do you speak english?”. Strasznie zdziwiło nas to pytanie, gdyż z naszym doświadczeniem z Hiszpanii byliśmy przekonani, że w tych okolicach nikt nie mówi po angielsku, jak wytłumaczył nam później kierowca, takie sytuacje tylko w Hiszpanii ;). 
Paulo(bo tak miał na imię) widząc naszą wcześniej namalowaną tabliczkę z napisem „Lizbona” zaproponował nam podrzucenie  na drogę prowadzącą do stolicy, gdyż on sam mieszka w okolicy Marinha Grande. Od razu złapaliśmy z nim świetny kontakt, było dużo opowieści, dużo o Polsce i Portugalii(swoją drogą kolega który z nim jechał początkowo był niezbyt przychylny do tego, aby Paulo brał autostopowiczów, ale kiedy dowiedział się że jesteśmy z Polski nie mógł wyjść ze zdziwienia i nabrał pozytywnej energii) aż skończyło się na tym że kiedy nasz uśmiechnięty po uszy kierowca zbliżał się do punktu naszej planowanej wysiadki zaproponował nam spędzenie weekendu u siebie w domu. „Super, czemu nie, znowu spotyka nas dobroć!”

Od lewej górnej - koleżanka, kolega Paula z którym również jechaliśmy, 2 nieznane mi dziewczyny, ja a na dole Paulo i jego syn Antonio !


Zaraz po przyjeździe do Vieira de Leira(miejscowości, w której mieliśmy spędzić ten weekend) nie wstąpiliśmy od razu do domu naszego kierowcy. Najpierw zajechaliśmy pod budkę z kebabami ojca kolegi Paula, z którym również jechaliśmy. Złożyłem zamówienie…które zostało za mnie zapłacone, ze zdziwieniem pytam się dlaczego? Co się okazało, jestem gościem, więc od tej pory wszystko jest za mnie płacone, i tak będzie teraz przez cały czas…(trochę głupio się z tym czuję do teraz, ale już niedługo do mojego przyjaciela z Portugalii powędruję paczuszka J). 

Potem pojechaliśmy jeszcze na kawę do kawiarni kolegi Paula(swoją drogą witał się z nim jakby go nie widział rok, a nie widział go zaledwie tydzień – Paulo pracuje w Hiszpanii, a dokładniej w Burgos), a potem to już prosto do domu, wziąć prysznic i… spać? Nie, nie ma mowy, poznaliśmy jeszcze całą rodzinę i biegiem do klubów!
Cóż, pierwsze wyjście do klubów było przednie, czułem się trochę jak małe ciekawskie dziecko które chce wszystko chłonąć, zobaczyłem jak się tam bawią i przy okazji sam trochę się odstresowałem.

Dzień VI, VII i VIII – 19,20,21.07

…czyli cudowny weekend w Vieira de Leira!
Co tu opisywać? Całodzienne lenistwo na słonecznej portugalskiej plaży nad oceanem Atlantyckim, jedzenie sałatek na lunch i picie najpyszniejszej portugalskiej kawy, rodzinne obiady, wspólne gotowane z rodziną Paulo, rozmowy, śmiechy, a wieczorem klubowanie! Żyć nie umierać! Chociaż przez chwilę mogłem poczuć się jak w bajce i oddać się chwili J A w poniedziałek rano krewny Paula wysadził nas na wylotówce na Lizobonę…i tak miała się zacząć kolejna przygoda, tym razem ruszamy na południe Portugalii…


Klimatyczna uliczka, na której znajdował się dom Paula

Playa!

I znowu plaża, mieliśmy do niej 3 km, tym razem z kolegą Victorem

A tak wygląda tamtejszy połów ryb

Siatka...

Trzeba było nie spać ;)


A jak i połów ryb to i targ musi być!

Tak wyglądały obiadokolacje, dużo, dużo wina :)

No i klubowa focia też musi być!

Paulo, Antonio i ja, spokojnie, trochę się później opaliłem :P

Zapraszam do lektury części III!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz